WYWIAD z Pauliną Jaworską: Nie wszystko na tip-top
Nie ma drugiego takiego wnętrza w polskiej blogosferze. Paulina Jaworska, autorka bloga Stylerecital.com, ma własny sposób na urządzanie mieszkania. I ten sposób jest nie do podrobienia. Paulina przerabia, maluje, wycina, a nawet… przynosi ze śmietnika! Ma własne zdanie i konsekwentnie broni swojego poczucia estetyki, choć nie będzie przesadą stwierdzenie, że ono broni się właściwie samo. O sobie mówi, że jest fanką stylu vintage, recyclingu, a jeśli musi klasyfikować swój styl, to mieści się on gdzieś pomiędzy latami 70., hippisowską bohemą i francuskimi bardami. Rzadko kupuje coś nowego, bo woli przeróbki i łamanie schematów. To wszystko dla przeciętnego zjadacza chleba może wydawać się przerażające jak przejażdżka niemieckim rollercoasterem, ale zapewniam, że w jej gdańskim mieszkaniu można się zakochać. I flirtować z nim bez konsekwencji.
Chciałam z Pauliną porozmawiać, od kiedy tylko trafiłam na jej bloga; zadać kilka naiwnych pytań w stylu bohatera baśni, który pierwszy raz znalazł się w zaczarowanej krainie i kompletnie nie rozumie zasad, które w niej panują. Dziś – jako stała czytelniczka Stylerecital.com – wiem o Paulinie nieco więcej, zwłaszcza że w międzyczasie zmieniła nieco profil bloga z wnętrzarskiego na lifestyle’owy. To dokonały pretekst, by dowiedzieć się o baśniowej rzeczywistości nieco więcej…
Karolina Waruszewska: Zacznę z grubej rury. Nie bałaś się ostracyzmu, pokazując swoje mieszkanie? Na pewno do tej pory znalazło się kilku internetowych bojowników ku chwale funkcjonalizmu, którzy rzucili w Twoją stronę tradycyjne: „Tu się nie da mieszkać”!
Paulina Jaworska: O dziwo, mało takich było! Nawet sama się zdziwiłam. Feedback, ku mojemu zaskoczeniu, jest bardzo fajny, może rzeczywiście jest potrzeba pokazywania wnętrz kolorowych. Zdarzają się jakieś, anonimowe oczywiście, niepochlebne opinie, ale naprawdę niezwykle rzadko. No, ale wiadomo, nie wszystkim musi podobać się to, co robię i pokazuję. Konstruktywna krytyka jest wskazana, ja – wbrew pozorom – słucham swoich Odbiorców uważnie. To oni dali mi sygnał, że pokazywanie nowego ustawienia wazonu jest bez sensu, żebym więcej pisała, bo fajnie mi to idzie. I dlatego przebudowałam stronę, dodałam lifestyle’ową kategorię, piszę więcej tekstów tzw. życiowych, choć nadal oscylujących wokół życia domowego. Okazało się, że na pięć najpopularniejszych wpisów dwa są właśnie z tej kategorii.
Polacy są funkcjonalni, aż się im ulewa. Na szczęście blogów jest tak wiele, że każdy znajdzie coś dla siebie. Mi zależy na zbudowaniu wokół mojej strony takiej społeczności, która jest bardziej zdystansowana do tematu urządzania wnętrz, lubi w nich odrobinę szaleństwa, poczucia humoru, recykling i upcykling, a nawet kicz i pełen odjazd, rozumie moje puszczanie oczka do niektórych tematów. Myślę, że tego w naszym społeczeństwie czasem brakuje, dla nas wszystko musi być na tip-top. Z tej perspektywy można się przerazić i rzeczywiście wręcz bać się pokazać własne cztery kąty – ludzie w Polsce kochają oceniać z perspektywy własnej kanapy. A jak dajesz coś w internety, no to już w ogóle, szykuj się! Ale nie, nie bałam się. Nie mam w sobie bojaźni: „Co powiedzą inni?”. Gdybym ją miała, pewnie nie opublikowałabym żadnego wpisu.
Czy kiedy pracujesz nad nowym tekstem, zdarza Ci się myśleć: „Nie, tego nie napiszę, czytelnicy nie zrozumieją tej koncepcji” albo po prostu po czasie stwierdzasz: „Ale popłynęłam…” i kasujesz wpis?
– Nieraz myślałam: „No, teraz to będzie jatka”, ale nigdy nic nie skasowałam. Trudno, jaki będzie odzew, taki będzie! Zresztą zauważyłam, że w blogowaniu jest taka dziwna prawidłowość: jak myślisz, że będzie totalna jazda i petarda, to jest… cisza. A jak publikujesz coś ot tak, spisane prawie na kolanie, to nagle rozpętuje się burza, czytelnicy dojrzeli coś w tekście, co ich mega pobudziło. Nigdy tego nie zrozumiem. Czasem mam ochotę naprawdę popłynąć, ale małżonek mnie powstrzymuje. Jestem trochę cholerykiem i wiele napisałabym w emocjach, ale wiem, że lepiej ochłonąć i jednak lepiej przemyśleć temat. W końcu co czytelnik raz u mnie zobaczy, tego już nie odzobaczy. A ja z moimi mam taką niepisaną zasadę, że jak jest kaszana, to oni po prostu kulturalnie milczą [śmiech].
Co sprawia, że masz nowe pomysły na przerabianie mieszkania? Inspirujesz się czymś poza francuskim „Milk Decoration” [ulubiony magazyn Pauliny – przyp. red.]?
– Może zabrzmi to ignorancko albo trochę pysznie, ale tak naprawdę niewiele mnie inspiruje [śmiech]. 90% moich pomysłów bierze się po prostu z mojej głowy, reszta to wpływ internetu, w którym siedzę non stop. Jestem osobą kreatywną, mam wielką potrzebę tworzenia i robienia czegoś, nie mam problemu z pomysłami. Staram się jednak nie podpatrywać za dużo, innych blogów też odwiedzam mało – nie chcę, żeby coś na mnie miało za duży wpływ, wolę słuchać własnej intuicji. Wtedy mój styl będzie najbardziej charakterystyczny, bo wypływać będzie prosto ze mnie, bez niepotrzebnych naleciałości. To można porównać do charakterystycznych ludzi, którzy idą na takie Akademie Sztuk Pięknych, a potem wychodzą pozbawieni tego czegoś! Po prostu za dużo wiedzy zabija feeling. Może to zbyt górnolotne, ale stawiam bardziej na to odczuwanie. Czytam też dużo książek, które podsuwają mi pomysły na teksty, a te z kolei na resztę mojej twórczości blogowej. „Milka” lubię, bo lubię francuską nonszalancję, tam się da połączyć naprawdę wszystko i jest tak, jak lubię. Jest i design, jest i śmietnik.
Gdybyś mogła mieć w domu dowolną ikonę designu, to co to by było?
– Właśnie nie wiem, czy mam takie marzenie. Podobają mi się np. Tolixy, ale szkoda mi kasy, może jak ktoś by mi sprezentował, to tak. Wiernej kopii nie nabędę nigdy, to już wolę krzesło ze śmietnika. Fotel Modzelewskiego w ognistej czerwieni też mi się podoba, ale to już naprawdę rzadki smaczek, prawie nie do kupienia. Lubię bardziej współczesny design, ale ten bazujący na recyklingu i upcyklingu, przerabiający stare opony albo części samochodowe, to ma dla mnie dzisiaj większy sens. Te ikony designu też są już tak popularne, tak wzniesione na piedestał, że mówi się, że każdy powinien ich pożądać. Bez przesady, to tylko meble, z resztą czasem naprawdę niewygodne. Wiele replik i podrób mi też skutecznie obrzydziło chęć posiadania oryginału.
Czym zajmowałaś się, zanim zaczęłaś prowadzić bloga? Czy Stylerecital.com to teraz Twoje jedyne zajęcie? I czy jest to już docelowo to, co chcesz robić?
– Etap prefreelancerski jest jak poprzednie wcielenie, życie przed życiem. Było to ponad 10 lat pracy na różnych etatach, od pracy w państwowym urzędzie, przez butiki odzieżowe, firmy reklamowe, aż po finansową korporację – tam spędziłam ostatnie trzy i pół roku. W żadnej pracy nie czułam satysfakcji, nie mogłam pokazać, na co mnie stać. Mam taki charakter, że lubię, jak jest po mojemu, a w zespole, to wiadomo. Nie lubię się podporządkowywać, nie dla mnie ciągły zaprzęg od 8:00 do 16:00. Nie dla mnie jest też siedzenie i biadolenie, że mi źle – skoro miałam dość, to po prostu to rzuciłam. Od dwóch lat pracuję jako wolny strzelec w branży tekściarsko-copywritersko-tłumaczeniowej, oprócz tego jest ten blog. Bardzo bym chciała, żeby był moim źródłem utrzymania, ale na to pewnie jest jeszcze za wcześnie – półtora roku życia bloga, a wciąż 60% odbiorców to nowi czytelnicy. Mam jednak w bazie już fajne współprace, trochę kontaktów, widzę wciąż rosnące zainteresowanie. To jest to, co kocham robić, co mnie potrafi zerwać z łóżka w środku nocy, żeby coś zapisać albo zrobić. Nigdy wcześniej tego nie czułam, więc to zdecydowanie musi być to! Wiele osób, które rzuciły korpoświat, znalazło takie swoje szczęście: jednocześnie zarabiają mniej, ale jednak mając z tego więcej. Zobaczymy, w jaką to wszystko pójdzie stronę, mam nadzieję, że w dobrą.